Mamy majówkę. Po wielu pięknych, słonecznych i suchych
dniach akurat dziś od rana siąpi. Ale to dobrze, bo ziemia bardzo już zmęczona
jest suszą. Bezśnieżna zima, potem niemal bezdeszczowa wiosna. Ale ten deszcz
niestraszny, bo i tak nie można za bardzo poszaleć na zewnątrz – koronawirus szaleje.
Nie będę o tym pisać, bo nie mam ochoty.
Może zatem słów kilka o szkle.
Dichroicznym. Zaznaczam od razu, że posiłkuję
się wiedzą innych – mądrzejszych ode mnie w tym zakresie
J
Szkło dichroiczne jest to szkło, na które w próżni, za pomocą działa
elektronowego, nałożono tlenki metali (złota, srebra, tytanu, chromu,
aluminium, cyrkonu, magnezu i krzemu) w postaci wielu cienkich warstw. Warstwy
te mają grubość łącznie około 700 nm. Termin dichroiczne oznacza grę dwóch
kolorów, tzn. szkło takie, przepuszczając dany kolor, odbija jego barwę dopełniającą.
Dzięki nałożeniu 30-50 warstw widziany kolor jest różny w zależności od kąta
patrzenia i padania światła. To, co widzimy, to interferencja światła odbitego
od tych warstw, które same w sobie nie mają koloru. Efekt ten nosi nazwę
iryzacji. Na początku stosowane było w technologiach kosmicznych przez NASA.
Szkło to jest niesamowicie efektowne mieni się niczym opal lub ammolit (rzadki
opalizujący kamień
,
występujący głównie na wschodnich stokach Gór Skalistych).
Szkło ma w sobie jakąś magię. Jest zbiorem całkowitych
zaprzeczeń i określeń przeciwstawnych, a wszystkie one i tak nie wyczerpują
tego, jakie naprawdę jest szkło... Przejrzyste-kolorowe, zimne-gorące,
kruche-twarde, gładkie-ostre, mieniące się-jednobarwne, tęczowe-czarne... długo
by można...
„Wgryzam się” w szklane tafle i próbuję wyczarować z nich alternatywną
rzeczywistość. I wciąż zadziwia mnie przemiana szkła, która dokonuje się pod
wpływem temperatury. Ostre, tnące
kawałeczki zyskują obłość i miękkość linii, stają się przyjazne, kolory
zmieniają się, lub uwydatniają, kształty nabierają dynamiki, lub wręcz
przeciwnie – spokoju. Żeby powstało coś ładnego i niepowtarzalnego, trzeba
poddać te szkła pewnym torturom... Mianowicie najpierw pociąć na pożądanej
wielkości kawałki i kształty, a potem poskładać we wzór, który chcemy uzyskać,
podgrzać do temperatury kilkuset stopni i gdy wystygnie, porównać zamierzenie
początkowe z efektem końcowym. Czasami efekt ten jest zgoła odmienny od
zakładanego, ale to chyba najmilsza część tej pracy.
W ten sposób wytapiam oczka, kaboszony i inne kształty,
które potem wykorzystuję do tworzenia biżuterii. Są to rzeczy niepowtarzalne,
bo nigdy dwa razy nie uda się uzyskać identycznego efektu. Szkło to dość
kapryśny materiał, ale dający wiele radości.
Oprawiam i upiększam je za pomocą witrażowej metody Tiffany
- miedzią, którą potem cynuję, patynuję i sprawiam, że pierścień lub kolczyki
wyglądają jak stary klejnot, który
przeleżał w szkatule 200 lat i teraz znów może cieszyć oko. Sprawia mi to dużą
radość i choć czasem materia nie do końca chce się podporządkować pomysłowi i
projektowi, to jest to naprawdę fajna praca.
Oto
kilka przykładów mojej pracy. Zapraszam też na www.mojemw.pl